Według australijskiego badania z 2013 roku, do dwóch lat od odchudzania odzyskujemy większość utraconej masy ciała. Do pięciu lat tyją już niemal wszyscy, większość z nadwyżką. Ja przy mojej pierwszej diecie wytrzymałam w sumie sześć lat, czyli byłam historią sukcesu. Czy na pewno?
Nie masz ochoty czytać? Tutaj obejrzysz nagranie wideo:
Ciąg dalszy…
Całe moje odchudzanie można podzielić na pięć głównych okresów. Pierwszą poważną próbę schudnięcia podjęłam zaraz po opuszczeniu szkoły podstawowej. Miałam wtedy jakieś 12 lat. To nie była moja pierwsza historia z ograniczaniem jedzenia, bo ono zaczęło się̨ już we wczesnym dzieciństwie. Moja mama i wujek bardzo często przechodzili na modne diety. Eksperymentowali z restrykcyjnym „zdrowym” odżywianiem według nauki Tombaka i przy każdym rodzinnym spotkaniu cytowali fragmenty z książek. W między czasie była dieta optymalna Kwaśniewskiego, gdzie na kolację jedliśmy albo jajka na twardo, albo placki twarogowe smażone na smalcu.
To właśnie z książki Diety Optymalnej Kwaśniewskiego uczyłam się̨ kalorii, bo tam były tabele, które pokazywały ile w jakim pokarmie jest energii. Podejmując się samodzielnie pierwszego odchudzania nie miałam pojęcia jak to robić. Miałam do dyspozycji tylko odchudzającą czerwoną herbatę pu-erh, którą można było kupić w wiejskim sklepie u Pani Bożenki. Na opakowaniu było napisane, że herbata odchudza przy zachowaniu optymalnego odżywiania. Co to znaczy? Nie rozumiałam. Sprawdziłam w encyklopedii, ale tam nie znalazłam wyjaśnienia. Właśnie wtedy w domu znalazłam książkę z dietą optymalną! Co za łut szczęścia, że akurat to było na półce. Jednak jak zaczęłam wczytywać się w treść, to ona nie do końca miała dla mnie sens. Tam było napisane, że takie pokarmy jak maliny są bezwartościowe. Mój 12-letni mózg nie chciał tego zaakceptować. O bezwartościowości owoców miał świadczyć brak białka i tłuszczu. No jak, to co ja będę jeść? Maliny, śliwki i gruszki rosną w ogrodzie, a mięso nie. Koniec końców dieta optymalna okazała się nierealna, więc jedyne co wykorzystałam z tej książki to była właśnie tabela kalorii.
Przy tym moim pierwszym podejściu do diety, byłam jeszcze bardzo naiwna. Wydawało mi się, że jak raz zacisnę pasa, wystarczająco mocno się postaram i zrobię̨ wszystko jak należy, to schudnę wystarczająco dużo i wtedy już będzie normalnie. Stanę się chuda i życie będzie piękne. Jak zaplanowałam, tak zrobiłam. Na początku jedynie piłam herbatę i ograniczałam jedzenie. Nie jadłam w szkole, w domu jak najmniej. Po drodze przytrafiły się 2 podejścia do diety kopenhaskiej i dieta kapuściana. Po pierwszym roku gimnazjum schudłam jakieś 5-6 kg. Niewiele, ale ja nie miałam nie wiadomo jak wysokiej wagi wyjściowej. Schudnięcie tych 5 kg i tak wymagało bardzo dużego wysiłku z mojej strony. W drugiej klasie gimnazjum przyłożyłam się̨ bardziej. Wtedy już jadłam naprawdę bardzo mało, pomijałam posiłki i pod koniec drugiej klasy byłam bliska celu. Chudość i nowe życie były na wyciagnięcie ręki. Na wakacjach pilnowałam się bardziej niż kiedykolwiek. Jadłam po kilkaset kalorii dziennie i wtedy faktycznie schudłam do magicznej liczby, jaką sobie założyłam. Byłam chuda. Ale jak już wspominałam, cechowała mnie dziecięca naiwność. Skoro schudłam po tych dwóch latach głodzenia się, zdecydowałam, że wystarczy. Zasłużyłam na to, żeby zacząć jeść w szkole śniadanie. Tyle się napracowałam, że czas spijać miód.
I tak w trzeciej klasie gimnazjum na samym początku roku szkolnego wyszłam z domu z kanapką, z twarogiem i miodem. Pamiętam jakby to było wczoraj, fantastycznie smakowała. Myślałam, że to już tyle. Zasłużyłam i nigdy więcej nie będę musiała być w szkole głodna. Rzeczywistość okazała się okrutna. Błyskawicznie wróciło mi 5 kg. Wtedy zrozumiałam, że to jednak tak nie wygląda, że można sobie zacząć jeść jak inne dzieciaki w szkole. Straciłabym honor tyjąc. Zaczęłam się znów pilnować i tak doszłam do końca gimnazjum. Poszłam do szkoły średniej i tam, kolejne 3 lata robiłam to samo. Co jakiś czas odrobinę chudłam i tyłam. Pamiętam bilans z liceum, kiedy nauczycielka geografii była w gabinecie higienistki i pilnym okiem przyglądała się wadze swoich uczennic. Spojrzała na moją wagę i głośno wyraziła swoje zdziwienie, że ja tak dużo ważę. Higienistka wyjaśniła nauczycielce, że jest to waga odpowiednia do mojego wieku i wzrostu. Nauczycielka od geografii nic więcej nie powiedziała, ale mi i tak było bardzo, bardzo głupio.
Pierwszą pełnoetatową pracę zaczęłam nieco ponad miesiąc po zdaniu matury i wyprowadzce z domu. Wtedy minęło prawie 6 lat od kiedy zaczęłam dietę̨ i nie wróciłam do wagi wyjściowej z 6 klasy szkoły podstawowej. Poczułam, że mam życie pod kontrolą ale tak jak w 3 klasie gimnazjum, tak i wtedy byłam naiwna. W trzy miesiące przytyłam jakieś 18 kilogramów. Nie wiem, jak to się mogło stać, ale się̨ stało. Wkrótce zaczęłam studia i drugi znaczący okres mojego odchudzania. Skoro tak mocno przytyłam to należało coś z tym zrobić. Zaczęłam się̨ bardziej pilnować i przynajmniej już więcej nie tyłam. W trakcie drugiego semestru znów zaczęłam ograniczać jedzenie i chudnąć. Myślałam, że tym razem zrobię to lepiej. Za pierwszym razem, jako nowicjuszka, miałam prawo nie wiedzieć wszystkiego. Tym razem starsza i bardziej doświadczona, takiego błędu nie popełnię. Schudnę raz na zawsze.Pod koniec pierwszego roku studiów widziałam pierwsze rezultaty. Wakacje poświęciłam na to, żeby dojść do formy. Przez kolejne dwa lata studiów jakoś się trzymałam, aż do momentu, kiedy po studiach licencjackich zaczęłam kolejną poważną pracę. Znów przytyłam w tempie ekspresowym, dokładnie tak, jak poprzednim razem.
I wtedy rozpoczął się trzeci okres mojego odchudzania. Jak tylko zdałam sobie sprawę z tego, że wróciłam do wagi z pierwszego roku studiów, przeszłam na kolejną dietę. Zaczęłam od postu warzywno-owocowego dr Dąbrowskiej. To był też początek moich zaburzeń odżywiania. Ja byłam tą ambitną dziewczyną, która zawsze potrafi schudnąć. To było moją tożsamością. Nie mogłam się zgodzić na większe ciało. Wtedy też zrozumiałam, że nie ma co być naiwną i wierzyć w długotrwały sukces. Na diecie trzeba być całe życie. To się nigdy nie skończy, tak już mam należy się z tym pogodzić. Znienawidziłam ludzi za to, że oni nie muszą się ciągle odchudzać. Zaczęłam testować różne sposoby na odchudzanie. Zaczynałam po poście Dąbrowskiej była dieta oparta o niski indeks glikemiczny Montignaca. Schudłam. Później była dieta ketogeniczna. Zaczęłam wpadać w ortoreksję. Stosowałam coraz bardziej rygorystyczne zasady żywienia. Zwolniłam się z pracy, skończyłam studia i zaczęłam się̨ uczyć dietetyki. Kontynuowałam głodówki, stosowałam detoksy i kupowałam masę suplementów. Zrobiłam podyplomówkę z psychodietetyki i różne kursy dietetyczne. Uczyłam się diet antynowotworowych, odżywiania w sporcie, przy cukrzycy i różnych chorobach. Tłumaczyłam zagraniczne źródła, które jako pierwsze omawiały leczenie IBS. Wtedy nie było jeszcze polskich materiałów o diecie przy jelicie drażliwym, a ja ich potrzebowałam natychmiast. Zanim zaczęto mówić o diecie FODMAP, ja już ją stosowałam. Moja ortoreksja się pogłębiała. Bałam się̨ jedzenia. Idąc do sklepu spożywczego nie miałam praktycznie nic w koszyku, bo tam było wszystko niejadalne. Wtedy wszystkie prace, jakich się̨ podejmowałam były związane z rozpisywaniem diet, ze sprzedażą suplementów i doradzaniem jak jeść przy chorobach. Posypało się moje życie prywatne. Zostałam bez niczego i wyjechałam za granicę. Tam rozpoczęłam nową pracę. Jak możesz się domyślać, skoro znów pracowałam, to przytyłam. Widać wyraźnie, że praca mi nie służy skoro stoi na drodze do szczupłej sylwetki. Praca dosłownie szkodzi mojemu zdrowiu, bo albo pracuję, albo jestem szczupła. Kolejny raz skupiłam się na pracy, wydawało m się, że odzyskuję kontrolę nad życiem i dopadło mnie jojo.
Pracując nie miałam siły na dietę, ale musiałam schudnąć. Potrzebowałam czegoś, co da szybkie rezultaty. Padło na dietę ketogeniczną i post przerywany. Podziałało ale byłam wykończona. Wytrzymałam dwa miesiące, ale rezultaty były wystarczające. Niestety po diecie znów zaczęłam tyć w tempie ekspresowym, jak zwykle zresztą. I to był czwarty etap mojego odchudzania. Ja już nie miałam żadnej nadziei. Nie wierzyłam ani w to, że zrobię to raz a dobrze, ani że wytrzymam na diecie całe życie. Stosowanie diety wymagało ode mnie 100% mojej uwagi i energii. Nie byłam w stanie utrzymać ograniczeń i normalnie funkcjonować. Ja już nie funkcjonowałam. Prawdopodobnie mogłabym wtedy zrobić z mojego odchudzania pracę. Media społecznościowe dają dzisiaj taką możliwość, by zarabiać na swoim własnym odchudzaniu. Tylko ja cały czas miałam w głowie takie przekonanie, że najpierw trzeba skutecznie i długoterminowo schudnąć, dopiero potem o tym opowiedzieć. Tu się pojawiał zgrzyt, ja byłam szczupła tylko na diecie, a takiego życia nie można proponować innym ludziom. To byłoby kłamstwo przekonywać innych, że mogą robić to samo, osiągać podobne rezultaty jak my, robiąc to po godzinach. U mnie samej utrzymanie efektów wymagało całego dnia skupienia się̨ tylko i wyłącznie na tym. Oczywiście to nie jest reguła. Ja jestem pewna, że są ludzie, którzy mogą̨ zrobić to inaczej, lepiej i nie mają takiej historii jak moja. Żeby dało się̨ utrzymać i pracę, i dbanie o jedzenie, ruch, to jedzenie i aktywność fizyczna muszą być wykonalne, nieabsorbujące, sprawiać radość, dodawać energii, być narzędziem wspierającym, a nie przeszkadzającym. Ja tego czegoś nigdy nie doświadczyłam. Za każdym razem to była wielka walka z moim ciałem, żeby nie jeść, zmuszać się do ćwiczeń i wygrać wojnę o szczupłość.
Ruch kojarzył mi się tylko i wyłącznie ze złem koniecznym. Jedzenie było moim wrogiem i jedynym przyjacielem. Wcześniej przyjęłam tożsamość tej osoby, która potrafi schudnąć, a teraz już nie potrafiłam. I co robić? Zostałam osobą pozbawioną tożsamości. I tak zaczął się̨ etap piąty, w którym poznałam jedzenie intuicyjne. Wtedy jeszcze nie do końca wiedziałam, co ono oznacza. Gdzieś tam tylko docierały do mnie strzępki informacji, wymieszane z hasłami ciałopozytywności, ciałoakceptacji, ciałoneutralności. Mimo, że postanowiłam się nigdy więcej nie odchudzać i zaczęłam się uczyć jedzenia intuicyjnego, to tak naprawdę na samym początku zrobiłam z niego dietę, tylko taką mniej rygorystyczną. Ćwiczyłam, jadłam mniej i schudłam. Na tą ostatnią dietę przeszłam z powodu zagubienia. Nie wiedziałam, co się ze mną dzieje. Po rzuceniu restrykcji, zauważyłam, że mój żołądek dosłownie nie ma dna. Mogłam przyjąć każdą̨ ilość jedzenia. Głód odczuwałam cały czas. A skoro mogłam jeść bez przerwy, bardzo dużo jeszcze i ze smakiem, to tyłam. Skoro przytyłam, to oczywiście jedynym rozwiązaniem ograniczanie. Tym razem zaczęłam ograniczać w bardziej cywilizowany sposób i tłumaczyłam sobie, że tak wygląda jedzenie intuicyjne. Nadal się pilnujemy, jemy szerszy zakres produktów, ale w mniejszej ilości. Znów schudłam, ale to był tylko krok w tył w pracy z moją relacją z jedzeniem. Potem przytyłam najwięcej w swoim życiu, bo już̇ naprawdę nie mogłam tego ciągnąć. Wtedy fizycznie zaczęłam mieć problem ze swoim ciałem, z kręgosłupem, ze stawami. Niestety, nie byłam w stanie absolutnie nic z tym zrobić. Byłam piekielnie zmęczona, ale też miałam świadomość, że ja tak mogę tyć bez końca. W końcu zrozumiałam, że tym razem trzeba się przyłożyć, naprawdę zacząć nad swoją relacją z jedzeniem pracować i wyjść na prostą. Tutaj zakończył się piąty etap. Nauczyłam się jeść intuicyjnie. Zrozumiałam swoje ciało. Zaczęłam je żywić zgodnie z jego potrzebami.
Ja w sumie spędziłam na diecie prawie 18 lat, stosując głodówki albo „jedynie” ograniczając, z krótkimi przerwami, kiedy dopadało mnie natychmiastowe jojo. Potrafię tyć jak niedźwiedź na czas zimowej hibernacji, co ma swoje dobre strony. Przetrwam najgorsze kryzysy żywieniowe, gdyby takie się kiedykolwiek przydarzyły! Czasami słucham różnych argumentów, że odchudzanie przecież nie może być aż takie złe i nieskuteczne. Niektórzy ludzie naprawdę tego potrzebują i nie można ich zniechęcać. Przecież nie możemy tak po prostu zaakceptować wysokiej wagi bycia niezdrowymi. Co z ludźmi, którzy schudli i utrzymują wagę? Czyś nie są wystarczającym przykładem? Paradoksalnie, patrząc na moją historię, jest w tym sporo racji. Ja przy mojej pierwszej próbie odchudzania wytrzymałam 6 lat, przy drugiej prawie 3 lata, a przy trzeciej 5 lat. Liceum kończyłam z wagą niższą niż w szóstej klasie podstawówki. Ja sama udowodniłam, że to wszystko jest realne i naprawdę da się zrobić. Taka była moja tożsamość, potrafiłam schudnąć wbrew wszelkim przeciwnością losu. Ale ja wyszłam z tego jako wrak człowieka, który nie jest w stanie pracować, bo jak tylko podejmuje się pełnoetatowej pracy, to nie może poświecić się diecie i tyje.
Oczywiście to jest tylko i wyłącznie moja historia. Ja nie twierdzę, że nikt nie może schudnąć utrzymać niższej wagi. Ja nie mogłam. A o sobie mogę mówić nawet najgorsze. Nikogo przy tym nie obrażam, nikomu nie odbieram nadziei. Wręcz chciałabym dać nadzieję na normalność wszystkim tym ludziom, którzy tak jak ja stracili wiarę w to, że jeszcze wszystko się może poukładać. Jedzenie można skutecznie uporządkować, ciało się regenerują a psychika wzmacnia.
Nawet w beznadziejnej sytuacji da się odzyskać kontrolę nad jedzeniem, zrozumieć ciało, wspomóc metabolizm. Praca nad dobrą relacją z jedzeniem jest warta poświecenia czasu i cierpliwości.